Podobno na mapach nie ma już białych plam… To prawda. No bo jak weźmiemy do ręki globus, atlas, i poszukajmy – wszystko jest już poznane, opisane, wszędzie już ludzie byli i zbadali, w końcu żyjemy w 21 wieku i o naszej planecie wiemy już wszystko, prawda?
Na mapach może i nie ma, no bo jak by to w 21 wieku wyglądało – przecież to wstyd przyznać się, że współczesna nauka jeszcze czegoś nie wie. Nie wiadomo co tam jest? No to zamalujmy na zielono, że niby po prostu las. Albo na żółto – że pustynia. Ale już np. wojsko na takich żartach się nie zna i na mapach wojskowych można natknąć się na dziwne napisy w rodzaju "terrain uncharted” czy "insufficient data”.
Takim miejscem, gdzie współczesna technika staje się kompletnie bezradna, jest południowoamerykańska selva. W warunkach niemal stuprocentowej wilgotności urządzenia elektroniczne w krótkim czasie przestają działać, a gęste poszycie deszczowego lasu chroni ten obszar przed – wydawałoby się, że wszechobecnym - okiem satelitów. Jest takim miejscem, gdzie – zupełnie tak, jak pięćset lat temu, kiedy przez selvę kroczyli konkwistadorzy – liczy się tylko ludzka siła i wola przetrwania.
Selva jest do tego stopnia tajemnicza, że spodziewać się tam można dosłownie wszystkiego. Na przykład nad amazońską rzeką Tabajos żyje podobno ogromne, pięciometrowej długości zwierzę, które Indianie nazywają mapinguari. Stworzenie to ma – podobno – rude futro, długie pazury, prowadzi nocny, drapieżny tryb życia i cuchnie na kilometry rozkładającą się padliną. Rzecz w tym, że nikt poza nimi nigdy jeszcze go nie widział, a opis do złudzenia przypomina naziemne leniwce (megatherium? mylodon?) które, owszem, zamieszkiwały Amerykę Południową, ale dziesięć tysięcy lat temu. Indianie nie polują na nie, bo, jak twierdzą, byłoby to trudne ze względu na to, że stworzenia te są niemal niewrażliwe na strzały, dzidy, a nawet broń palną (kopalne leniwce były opancerzone płytkami kostnymi), a poza tym wierzą, że są w nich zaklęte pokutujące dusze złych szamanów, dlatego nie chcą nawet rozmawiać o próbach wytropienia tych tajemniczych stworzeń. Od ponad dwudziestu lat tropi je za to bez wytchnienia ornitolog David Oren. Na razie bez większych sukcesów. Mapinguari jak dotąd nie zobaczył. Odnalazł za to w jednej z jakiń świeże odchody, które po analizie DNA okazały się być tożsame z odchodami kopalnegego Mylodon sp. Inny eksplorator, Pablo Mesquita, sfilmował z kolei takie oto ślady pazurów. Czy był o krok od odnalezienia ostatniego przedstawiciela południowoamerykańskiej megafauny?
Może właśnie ślady mapinguari zobaczył pułkownik Fawcett podczas jednej ze swych awanturniczych ekspedycji przez dżunglę? Chociaż jego raport jest jeszcze bardziej intrygujący. Fawcett, doświadczony przyrodnik, nie miał wątpliwości, że to, co znalazł, to ślady... dinozaura - diplodoka. Jego relacja zainspirowała Arthura Conan Doyle'a do napisania powieści "Zaginiony świat". CZY rzeczywiście natrafił na ślady wielkiego gada? W to, że istotnie odnalazł niezwykły trop, wątpić nie ma co - Fawcett, członek Królewskiego Towarzystwa Geograficznego, eksplorator któremu powierzono wyznaczanie granic państwowych w Ameryce Południowej, nie był człowiekiem, którego trzymały się fantazje.
Nieprawdopodobne? Owszem. Wykluczone? Nie tak zupełnie. Według teorii bezpośrednim zabójcą dinozaurów był chłód. Ogromne gady (zresztą tak samo jak te współczesne, znacznie mniejsze) nie były w stanie regulować temperatury ciała. Jeśli gdziekolwiek na Ziemi mogły w ogóle przetrwać, to właśnie w strefie równikowej.
A karłowate mamuty z wysp na Morzu Arktycznym oraz ogromne ptaki Aepiornis z Madagaskaru zostały wybite w czasach historycznych, przy czym te ostatnie widzieli na własne oczy i opisali europejscy podróżnicy. Z kolei w Kongo miejscowi Pigmeje twierdzą, że w jeziorze położonym w głębi dżungli żyje gigantyczny stwór o długiej szyi i głowie przypominającej węża, który czasami tylko wychodzi na ląd by pojeść liście z wysokich drzew. A nazywają go mokele-mbembe, co oznacza mniej więcej „zatrzymywacz rzek”. Nie wiem jak Wam, ale mi ten opis nieodparcie kojarzy się z... brontozaurem. Cóż, teren oprócz zwykłych niebezpieczeństw tropikalnej dżungli jest dodatkowo strefą lokalnych wojenek partyzanckich i mimo licznych ekspedycji nikomu jak dotąd nie udało się pozostać tam na tyle długo, żeby potwierdzić lub wykluczyć istnienie tego zwierzęcia. Jedyne, co mamy oprócz opowieści, to niewyraźne zdjęcia z lotniczego rekonensansu z 1992 roku.
Co prawda, mi wydaje się, że to zwierzę na filmie to po prostu słoń. Ale czy w ogóle można wierzyć w tubylcze opowieści? Bo z kolei Indianie z pogranicza Boliwii i Argentyny twierdzą, że znane nauce ze skamielin gatunki pekari nadal żyją w ich okolicach i na dodatek są bardzo smaczne. Ale może po prostu wpuszczają naiwne blade twarze w maliny? Nic z tych rzeczy. Akurat to jest jeden z niewielu przypadków, kiedy zwierzę uznane przez naukę za wymarłe, dzięki pasji i poświęceniu eksploratorów, którzy dali wiarę „bajkom” opowiadanym przy ogniskach przez Indian, zostało doskonale udokumentowane jako nadal żyjące. Trzydzieści lat temu złowiono w lasach w regionie Chaco pekari Wagnera, opisane w 1930 jako gatunek kopalny. A już całkiem niedawno, bo w 2004 roku Mark van Roosmalen wraz z fotografem Lotharem Frenzem nad rzeką Aripuana zastrzelili - i zjedli - egzemplarz pekari olbrzymiego. Nie wiadomo, czy rzeczywiście było tak smaczne, jak twierdzili Indianie. Ale przed zjedzeniem podróżnicy zrobili dokumentację fotograficzną, a przede wszystkim pobrali próbki do badań DNA, no i społeczność naukowa, która na ogół wyśmiewa indiańskie bajki i twierdzi, że co jak co, ale duże ssaki to już zna na Ziemi wszystkie, musiała dopisać zwierzę do systematyki pod nazwą Pecari maximus.
Wszystkie prawa zastrzeżone. Możesz zacytować fragment tekstu lub zdjęcie, jeśli podasz równocześnie, że źródłem informacji jest Zielona Kamera i zamieścisz link do tej strony, np: