Lubię wyspy. Za ich odmienność
Z punktu widzenia mieszkańca kraju położonego w takim miejscu, że zawsze wszystkim było przez niego po drodze - czy to w sprawach handlowych czy wojennych - wszyskie kontynentalne europejskie zwyczaje wydają się swojskie. Za to strasznie pociągają mnie miejsca odizolowane. Takie, które w dobie globalizacji wciąż zachowały własną kulturę, tożsamość. Takie, których duszy może i nie widać przez okno w hotelu, ale wystarczy zejść z udeptanych ścieżek, by się z nią zetknąć.
No cóż, Majorka taka nie jest.
Nie chcę powiedzieć, że nie jest ciekawa, o nie! Tylko że chciałoby się zobaczyć coś, co jest specyficznie majorkańskie, a tymczasem wyspa tyle razy była gruntownie przerabiana według widzimisię aktualnych władców, że trudno doszukać się czegoś naprawdę oryginalnego.
Jestem w Palmie, stolicy Majorki. Wszystko tu dookoła wygląda bardzo hiszpańsko, ale na początku tu była samotna rzymska placówka handlowa, chociaż trudno być na 100% pewnym. Wiadomo jednak, że w VIII wieku Arabowie w dość pokojowy sposób przejęli władzę nad wyspą. Kiedy piszę "pokojowy" mam na myśli, że pewnego dnia wyspę otoczył dosłownie las masztów arabskich okrętów i nie było sensu walczyć. Muzułmanie, urodzeni kupcy, zamiast wycinać mieszkańców w pień, woleli podpisać z nimi pokój w zamian za podatki od handlu i uznanie władzy kalifatu. Rządzili Majorką długo, bo ponad pięćset lat i przez ten czas przerobili to miejsce po swojemu.
Tu właśnie było kiedyś wielkie arabskie miasto, Medina Mayurqa. Nie wiem, czy to prawdziwa nazwa, czy tylko określenie, bo słowo "medyna" oznacza po prostu miasto otoczone murami. Podobno było przepiękne. Nikt tego dziś nie wie na pewno, bo kiedy w 1229 r. Majorkę z muzułmańskich rąk odbił Jaume Zdobywca (el Conquistador), król Aragonii, po zdobyciu wyspy nakazał natychmiast zburzyć Medynę do gołej ziemi; zgodnie z najlepszą chrześcijańską tradycją owych czasów ulice odzyskanego miasta spływały krwią, trubadurzy śpiewali pieśni na cześć władcy i nikt sobie nie zawracał głowy opisywaniem czy szkicowaniem tego, co tu było wcześniej. Z całego miasta został tylko pałac Almudaina (bo trzeba było jednak gdzieś mieszkać) i łaźnie, których resztki dziś jeszcze można obejrzeć. I to wszystko.
Aragończycy zbudowali zupełnie nową stolicę, z nowym układem ulic, architekturą, niezwykle wręcz hiszpańską katedrą, a pałac starannie zdewastowali tak, by nawet ślad po mauretańskich zdobieniach na nim nie został. Szkoda.
Ostatni face-lifting pochodzi z czasów dyktatury Franco i z pozoru swoim zasięgiem objął tylko wybrzeża, przerabiając je na paskudne blokowiska dla przyjezdnych. Naprawdę paskudne. Jeśli ktoś uważa, że np. osiedla Warszawy albo Łodzi są brzydkie i spartaczone, to niech sobie zobaczy l'Arenal i jego betonowe klocki. Ale Franco w rzeczywistości sięgnął znacznie głębiej, bo pozbawił wyspę jej naturalnej ekonomii. Na Majorce nic już się na większą skalę nie uprawia, nic nie hoduje. Liczy się tylko turystyka.
Dziś odbywa się kolejna konkwista. Władanie nad wyspą przejmuje komercja, kapitał, i reklama - i ponownie nowe okazuje się wrogiem starego. A dusza tej wyspy gdzieś się zagubiła.