Dwusuw, banalnie prosty silnik na olej i benzynę, z europejskich ulic zaczął znikać już w latach 80-tych. Ale w zatłoczonych miastach Afryki, takich jak Marakesz, żyje nadal i ma się bardzo dobrze.
To specyficzne miejsce. Kiedy chodzę uliczkami Marakeszu, wciąż mam wrażenie, że jakaś tajemnicza maszyna czasu przeniosła mnie kilkaset lat wstecz. Naturalnie prawda jest inna. Czas biegnie tak samo jak wcześniej, tylko najwyraźniej omija to miejsce. Marakesz po prostu ma tak silny charakter, że czas, gdzie indziej wszechwładny, tu zwyczajnie dał za wygraną.
Główna fala czasu rozbiła się, i to zupełnie dosłownie, jakieś osiemset lat temu o potężne mury obronne postawione przez sułtana Ben Youseffa. Tu, wewnątrz medyny, ludzie rzeczywiście odizolowali się od zewnętrznych wpływów. Wciąż, tak samo jak setki lat temu, używają do budowy suszonych na słońcu cegieł z czerwonej gliny, wciąż o poranku przed wołaniem na modlitwę słychać zewsząd pianie kogutów. O współczesności w starej częsci Marakeszu przypominają chyba tylko dwie rzeczy: wszechobecne na dachach talerze anten satelitarnych i telefony komórkowe. Samochody, a co za tym idzie przywożone przez nie zdobycze cywilizacji, nie mają tu dostępu.
Prawie siedemdziesiąt lat temu, kiedy Maroko było francuskim protektoratem, na wąskie uliczki starego Marakeszu dotarły małe motorowerki - dwusuwy. Względnie tanie, względnie trwałe, a o wiele szybsze i mniej kapryśne od osiołka. Dotarły tu i... wraz z przekazaniem Maroko autonomii w latach 50-tych zostały pozostawione same sobie. Żadnych fabrycznych serwisów, żadnych części od producenta, żadnego wsparcia technicznego. Skazane na rdzę i zapomnienie.
Motocyklami, szczególnie tymi zabytkowymi, trochę się interesuję. Sam mam dwa "strucle", które powoli i z mozołem rekonstruuję. Więc teraz idę ulicą i co chwila czuję się jak w jakimś obłędnym muzeum techniki, co pięć minut zatrzymuję się, nie mogąc uwierzyć własnym oczom. Oto maleńki Mobylette z nieistniejącej już fabryki Motobecane, jeden z pierwszych egzemplarzy z 1949 roku. Lśniący, wciąż w oryginalnym cukierkowoniebieskim kolorze. To nawet nie zabytek, to historia motoryzacji! W Europie tak świetnie zachowany egzemplarz można by pewnie wymienić na całkiem przyzwoity samochód, ale tu cztery kółka nie przydałyby się na nic, a wartość motorowerka nie jest sentymentalna, ale zupełnie praktyczna. Można na nim przewieźć worek czerwonych ziemniaków, niedużą owcę albo cegły na budowę. A tu z kolei Peugeot 103. Też z dwusuwowym silniczkiem, palącym mieszankę taniej niskooktanowej benzyny i oleju. Śmierdzi to niemiłosiernie, ale grunt, że jeździ. I to od kilkudziesięciu lat.
Właściciel przydrożnego sklepu, ubrany w szpiczasty burnus a'la rycerz Jedi (czy wiecie, że stroje z Gwiezdnych Wojen były wprost inspirowane modą Marakeszu?), odpala właśnie swoją antyczną maszynę. Łup - odgłos kopnięcia rozlega się po okolicy. Nic. Łup - po raz drugi. Dwusuw zaskoczył! Jedzie... jedzie dwa metry do przodu i staje. Po prostu podjechał sobie rozmienić pieniądze do kolegi obok. Znów odpala silnik i wraca przez te same dwa metry do siebie. Czy tu benzyna jest za grosze? Nie, wiem doskonale, że tyle samo, co u nas. Po prostu ludzie tak bardzo zżyli się ze swoimi zabytkowymi maszynami, że nie rozstają się nawet na krok.
Utrzymane, że mucha nie siada. Może trochę odrapane, ale zapalają od pierwszego, drugiego - no, najwyżej od dziesiątego "kopa".
Jestem tu już jakiś czas, ale wciąż nie mogę się pozbyć nawyku chodzenia jak po europejskim deptaku, środkiem chodnika. Zwłaszcza na terenie souqów, czyli zatłoczonych targowych zaułków. Dlatego co chwila trąbi na mnie z tyłu któryś z motorowerków, a ja wtedy błyskawicznie uskakuję pod ścianę, bo wiem, że jeździec ma tu pierwszeństwo, więc hamulców nawet nie dotknie.
Po Marakeszu jeździ się bowiem w stylu, jaki europejskich motocyklistów przyprawiłby o dreszcze. Nie, że szybko. Ot, trzydzieści na godzinę. Śmieszne? O, nie. Rzecz w tym, że owe trzydzieści na godzinę wyciąga się lawirując w tłumie ludzi, jadąc pomiędzy straganami uliczką, której budowniczy pragnął tylko, by mogły się na niej minąc dwa osły (tak, tak!), a od czasu do czasu faktycznie wyprzedzając dwa osły na trzeciego. I w dodatku mijając co kilkanaście metrów niewidoczne wcześniej skrzyżowania z jeszcze mniejszymi uliczkami, z których co chwila ktoś wybiega albo wyjeżdża.
Jazda prawą stroną? Zapomnij. Tu i tak jest tylko jeden pas - środek uliczki. Pod prawą ścianę, by uniknąć wypadku, mają za to uskakiwać piesi. Jeśli dopiero przyjechałeś i tego nie wiesz, szybko napytasz sobie biedy, chociaż zwykle ktoś życzliwy szybko wyjaści Ci reguły, dodając z uśmiechem i nutką dumy: Tu jest Marakesz! Taka tu jest zasada: piesi zawsze i wszędzie ustępują motorowerom, motorowery zaś - osiołkom. A wszyscy, z oczywistych powodów, puszczają przodem najbiedniejszych, którzy własną siłą ciągną wyładowane po brzegi wózki.
Jeździ się non-stop z na wpół wciśniętym sprzęgłem. Inaczej po prostu tu się nie da. Siłą rzeczy te dwusuwowe motorowerki muszą się psuć, muszą być co chwila remontowane, bo nie tylko francuski, ale nawet japoński silnik by takiego sposobu jeżdżenia nie wytrzymał dłużej niż kilka miesięcy.
Szukam więc po całym mieście jakichkolwiek serwisów, bo przecież niemożliwe, żeby każdy Marakeszi był fachowcem od motorowerów. Po prostu muszą tu gdzieś być podobne rodzinne warsztaty, jakie pamiętam z czasów młodości spod Warszawy.
Rzeczywiście, są. Lokalne i w żaden sposób nie autoryzowane. Znalazłem je na ulicy prowadzącej do Bab Agnaua. Oczywiście nie ma mowy o żadnych importowanych oryginalnych częściach. Ale co tam! Jesteśmy przecież w jednym z ostatnich imperiów tradycyjnego rzemiosła. Marokańscy specjaliści wykuwają i odlewają kartery silniczków z równą wprawą, z jaką wcześniej naprawiali siodła dla wielbłądów.
Nie o to chodzi, że tęsknię za dwusuwami, komarkami czy motorynkami. I dobrze wiem, dlaczego ich dziś u nas nie ma. Ale w tej dbałości o wiekowe maszyny jest coś, co nie pozwala przejść obojętnie i myślę, że w naszej wciąż przyspieszającej i coraz więcej konsumującej Europie, gdzie pięcioletni sprzęt uważamy za stary, zagubilismy coś ważnego. Czuję też wielki podziw dla rzemieślników z Marakeszu, bo jeśli potrafią utrzymać w sprawności motorowery, które według naszych standardów nie powinny działać przynajmniej od pięćdziesięciu lat, to wierzę, że potrafią zrobić absolutnie wszystko.