Przewodnicy na manowce

Marakesz

Pewnego razu zabłądziłem w Marakeszu.

A było to tak: chciałem pójśc na zakupy, a przy tym nie musieć targować się pół godziny o każdy drobiazg. Supermarkety, w takim zachodnim stylu, tu też istnieją, tylko że nie są popularne i daleko trzeba chodzić. Było to tuż przed planowanymi demonstracjami i ulice trochę się zmieniły - niektóre sklepy były pozamykane, gdzie indziej ustawiono jakieś barierki. Zorientowałem się, że się zgubiłem, kiedy trafiłem na budynek, który na pierwszy rzut oka wyglądał jak więzienie. Wysokie na cztery piętra obronne mury bez okien, jakieś druty kolczaste, potężna brama, a przed nią strażnica i stojący przed nią uzbrojeni po zęby żołnierze. Do dziś nie wiem, czego dokładnie pilnowali, ale broń mieli raczej taką, z której strzela się do wozów opancerzonych. Co gorsza, wyglądała na mocno używaną.

Uśmiech (a w każdym razie wyszczerzone zęby), szybki skręt w lewo i oddalenie się w innym, jeszcze bardziej nieznanym kierunku pozwoliły mi uniknąć zbędnych formalności :-) Tylko że już zupełnie nie wiedziałem, którędy idę. Mapa by pomogła, ale najpierw trzeba by znaleźć przynajmniej jakąś nazwę ulicy - a z tym jakoś było kiepsko.

Gdzie jestem? Marakesz, Maroko

Kiepsko było też z zasięgnięciem języka. Ja po berberyjsku nie za bardzo, tubylcy po angielsku chyba jeszcze gorzej. Każda próba pytania o drogę kończyła się słowami "Big place that way". Wielki plac w tamtą stronę. Ale ja właśnie idę do supermarketu, dlaczego wszyscy wysyłają mnie na plac?

To, że z pół godziny krążyłem bezładnie po zaułkach Marakeszu to nic. Gorzej, że najwyraźniej łaziłem w kółko i ciągle wpadałem na tych uzbrojonych żołnierzy. Za drugim razem jeszcze patrzyli na mnie ze znudzeniem. Za trzecim - co najmniej pytająco.

W końcu zatrzymał się przy mnie poczciwie wyglądający starszy pan, prowadzący wózek z dzieckiem.
- Coś pomóc? - zapytał uprzejmie. I to po angielsku.
Przyszło mi do głowy, że jeśli po raz czwarty przywitam się z pilnującymi tajemniczej fortecy żołnierzami, w końcu napytam sobie kłopotów.
- Czy wie pan, którędy do bramy Bab Doukala? - pamiętałem, że supermarket był tuż obok niej
- Tak, tak... Na pewno tylko do Bab Doukala? Nie do wielkiego placu?
- Nie. Nie do wielkiego placu. Tylko do Bab Doukala.

No i poszliśmy. Idziemy, idziemy, aż w pewnym momencie pan zatrzymuje się i mówi: to już niedaleko, proszę skręcić w prawo i iść prosto. I wyciąga rękę, mówiąc... 20 euro. Ile!? Natychmiast bezlitośnie stargowałem do pięciu dirhamów. Trochę miałem wyrzuty sumienia, ale tylko do chwili, kiedy przekonałem się, że ów staruszek wpuścił mnie w klasyczne maliny. Bo w miejscu wskazanym przez niego zaczynała się jakaś alejka targowa, zaś on sam prowadził mnie po prostu trasą, którą wracał ze spaceru do swojego domu.

I wtedy zacząłem rozumieć, jak tu wszystko działa.

Uliczka w Marakeszu

Od początku nie chodziło o to, żeby zaprowadzić mnie DOKĄDŚ. Rzecz w tym, by pełnić przez kilka minut funkcję przewodnika europejskiego turysty, a następnie pobrać zapłatę. Albowiem jeżeli europejski turysta się zgubił, to jest jeleniem zasługującym na, hm, oskubanie.

Faux guides, fałszywi przewodnicy, to prawdziwa zmora dla przybywających do Marakeszu i skaza na (skądinąd bardzo dobrym) królewskim planie wypromowania Maroka jako modnego turystycznego kierunku. Marakesz to miasto, w którym każdy gubi się momentalnie, zwłaszcza, jeśli przyjechał tylko na dwa, trzy dni. Miejscowi doskonale o tym wiedzą i z góry zakładają, widząc Europejczyka, że szukał, właśnie szuka, lub za chwilę będzie szukał drogi. Wprawdzie za świadczenie usług przewodnika bez oficjalnej licencji grożą tu surowe kary, ale co z tego, skoro spryciarze umieją tak pokierować rozwojem wypadków, by wyszło na to, że to turysta poprosił ich o pomoc.

Bywa nawet, że ową pomoc otrzyma. Jednak o wiele częściej zostanie, tak jak ja, wyprowadzony w stronę souqów, targowych dzielnic, zwykle w miejsce, w którym - cóż za przypadek - brat, wujek, dziadek albo kuzyn prowadzi sklep z najlepszymi dywanami w mieście. Może chciałbyś obejrzeć, maj friend? Dla ciebie very gud prajs, tylko dzisiaj. A za podprowadzenie - ile masz dirhamów?

Najgorzej przystanąć gdzieś i rozłożyć mapę. Wtedy to umarł w butach. Natychmiast jak muchy zlecą się pomocnicy, którzy pokierują zagubionego turystę w miejsce, w którym wcale nie chciał się znaleźć. O opłacie, naturalnie, wspomną dopiero na samym końcu.

Policja turystyczna powołana przez Mohammeda VI nie jest w stanie opanować tego zjawiska. Zwykle reaguje dopiero na wezwanie, w najbardziej drastycznych przypadkach. Nic dziwnego, bo rekrutowani z lokalnej społeczności funkcjonariusze chyba nie do końca pojmują, na czym dokładnie polega problem.

Rzecz w tym, że Berberowie różne kwestie moralne rozumieją troszkę inaczej, niż ludzie zachodu. Inaczej niż w europejskich miastach, tu nikt nie ukradnie pieniędzy z kieszeni (podobno gdzieś, kiedyś, komuś się przytrafiło, ale to naprawdę rzadkość). To byłby przecież straszny wstyd dla urodzonych kupców, całe życie doskonalących umiejętności robienia interesów. Z kolei my te interesy może nazwalibyśmi przekrętami, ale to nie tak. Tu wchodzą w grę różnice kulturowe, również w zakresie pojmowania oszustwa. Maghreb to nie jest miejsce dla słabych. Ktoś bezradny, ktoś zdezorientowany, to po prostu fair catch, należny im łup. Handlarz, który sprzedaje naiwnym turystom dywany za sumę trzydziestokrotnie przewyższającą cenę miejscową to nie oszust, ale człowiek godny najwyższego szacunku za swój talent do robienia świetnych interesów.

A wyprowadzanie turystów w pole, to po prostu kolejna doskonała okazja do dorobienia paru dirhamów.

Być może zainteresuje Cię również:

Reklama